Jedziemy dalej, w kierunku oceanu.
Na zdjęciu: przydrożna sprzedawczyni brzoskwini o oryginalnej kolorystyce twarzy - prawdopodobnie posmarowana czymś, co miało chronić ją przed piekącym słońcem.
Skoro o jedzeniu mowa, to nie sposób nie wspomnieć o braai, czyli południowoafrykańskiej wersji grilla. Rzecz to święta. Na kempingach jeden braai przypada na jeden do czterech (najwyżej!) namiotów. W marketach można kupić ogromny wybór mięs odpowiednio już zamarynowanych i przygotowanych do braai-owania. Tu - braai w restauracji w miejscowości Steynsburg.
Oryginalne obiekty w miejscowości Ficksburg. Zwłaszcza ten busik uroczy...
Dalsza droga na południe. Krajobrazy kojarzą się z Australią.
Wiatraki te zasilają pompy wydobywające wodę gruntową.
Liczne remonty sprawiają, że drogi opisywane jako szutrowe zyskują nową, znakomitą nawierzchnię.
Trzeba się jednak uzbroić w cierpliwość - tabliczka głosi, że czas oczekiwania to ok. 45 minut...
W końcu docieramy do kolejnego istotnego punktu na mapie naszej podróży.
Park narodowy Addo Elephant.
Na terenie parku żyje liczna populacja małego stworzonka, które po angielsku nazywa się flightless dung beetle (co można przetłumaczyć jako żuk gnojarz nielot - nie wiem, jak brzmi jego nazwa gatunkowa po polsku, po łacinie to Circellium bacchus) i jest to gatunek endemiczny występujący tylko w kilku miejscach na terenie RPA.
Na zdjęciu zwierzę, które w czasie naszego pobytu nazywało się inaczej, niż nazywa się teraz.:-) Taka ciekawostka.
Wtedy mogliśmy się do niego zwracać per "kamo", teraz należałoby się do niego zwracać per "bawolcu rudy". Hmmm, bo ja wiem...
Podobnie jak w Pilanesbergu, tak i tutaj dość liczne są zebry. Czy to w postaci blokady drogowej...
...czy przy wodopojach.
Gdy zebry się poją, na swoją kolejkę czeka delikwent z niewielką siłą przebicia.
A później przybywa cała rodzinka naszych afrykańskich ulubieńców.
Czyli guźców.
Jak wspominałem w Pilanesbergu - wyjątkowo pocieszne stworki.
Trafiały się i takie drobiazgi, przebiegające kłusem przed naszą maską.
W tym parku jednak chodzi o kogoś zupełnie innego...
Obecnie w tym parku zagęszczenie słoni na jeden kilometr kwadratowy należy do największych na terenie Afryki.
Ale nie zawsze było tak różowo.
Kiedyś populacja słoni była spora, ale zostały wybite przez farmerów i handlarzy kością słoniową.
W 1931 roku dzięki działaniom działaczy społecznych pozostałą przy życiu jedenastkę słoni zgromadzono w ogrodzonym rezerwacie.
Dziś populację tych zwierząt na terenie parku szacuje się na ok. 600 sztuk.
Tu byliśmy samochodem (po parku można jeździć prywatnym autem), za które byliśmy odpowiedzialni. Dlatego niektóre ruchy słoni wzbudzały w nas pewną nerwowość.
Zwłaszcza, że w tym okresie słyszało się w mediach o atakach słoni na samochody turystów w parkach narodowych Tajlandii.
U nas jednak wszystko skończyło się dobrze.
To jeszcze tylko pożegnalny guziec...
...paręnaście minut odstane w korku z powodu krnąbrnych zebr...
...i przyjeżdżamy nad sąsiadujący z parkiem Ocean Indyjski.
Wybrzeże nie rozpieszczało nas pogodą.
Jedziemy na zachód, w stronę Kapsztadu, wzdłuż tzw. Garden Route, spotykając po drodze różnych przedstawicieli miejscowej fauny.
Pierwszy postój na tej trasie to powstały w 1983 roku most Bloukrans , posiadacz kilku "najów": najwyższy most drogowy na półkuli południowej, najwyższy jednoprzęsłowy betonowy most na świecie, a przy okazji najwyższy komercyjny skok bungee na świecie (most ma wysokość 216 m).
Momentami, gdy przestawało padać, zatrzymywaliśmy się przy plaży.
Posępne niebo tylko dodawało uroku przyrodzie.
Docieramy do miejscowości Knysna. Ale o tej mieścinie i o tym, co było postrachem Brytyjskiej Marynarki Wojennej - w kolejnej części!
c.d.n.
c.d.n.