c.d.
Skoro padło słowo „minibus”, to dwa słowa o etiopskim ruchu drogowym.
Jak wspominałem, drogi są w wielu przypadkach asfaltowe. Często żwirowe lub gruntowe, ale dobrze wyrównane, więc również zachęcające do rozwijania znacznych prędkości. „Znaczne prędkości” często wywoływały naszą gęsią skórkę, gdy pobieżnie zapoznaliśmy się ze stanem ogumienia pojazdów je rozwijających. Niemniej to nie stan pojazdów najczęściej był problemem. Większym byli uczestnicy ruchu drogowego, którzy w tym ruchu nie powinni brać udziału.
Największą przeszkodą na drodze były stada zwierząt: osłów, bawołów, wielbłądów, owiec czy kóz. Zwierząt najczęściej pozornie „pańskich”, zwykle jednak pasterz w teorii odpowiadający za stado nie zwracał przesadnej uwagi na zachowanie swoich zwierząt. Skutkowało to częstym hamowaniem i jeszcze częstszym używaniem klaksonu (różnica pomiędzy częstotliwością korzystania z klaksonu i hamowania była tym większa, im bardziej stalowe nerwy miał kierowca pojazdu – bardziej nerwowy trąbił i hamował, odporniejszy trąbił, ale od hamulca trzymał się z daleka).
Skoro padło słowo „minibus”, to dwa słowa o etiopskim ruchu drogowym.
Jak wspominałem, drogi są w wielu przypadkach asfaltowe. Często żwirowe lub gruntowe, ale dobrze wyrównane, więc również zachęcające do rozwijania znacznych prędkości. „Znaczne prędkości” często wywoływały naszą gęsią skórkę, gdy pobieżnie zapoznaliśmy się ze stanem ogumienia pojazdów je rozwijających. Niemniej to nie stan pojazdów najczęściej był problemem. Większym byli uczestnicy ruchu drogowego, którzy w tym ruchu nie powinni brać udziału.
Największą przeszkodą na drodze były stada zwierząt: osłów, bawołów, wielbłądów, owiec czy kóz. Zwierząt najczęściej pozornie „pańskich”, zwykle jednak pasterz w teorii odpowiadający za stado nie zwracał przesadnej uwagi na zachowanie swoich zwierząt. Skutkowało to częstym hamowaniem i jeszcze częstszym używaniem klaksonu (różnica pomiędzy częstotliwością korzystania z klaksonu i hamowania była tym większa, im bardziej stalowe nerwy miał kierowca pojazdu – bardziej nerwowy trąbił i hamował, odporniejszy trąbił, ale od hamulca trzymał się z daleka).
Na zdjęciu: Droga główna z południa, z Butadżiry do stolicy.
Drogi w ogóle użytkowane były przez wszystkich, w której to grupie pojazdy zmechanizowane były w zdecydowanej mniejszości. W porze poranno-dopołudniowej najczęstszymi użytkownikami dróg byli pasterze prowadzący swoje zwierzęta i/lub niosący na grzbietach swoich zwierząt towary na sprzedaż na miejskim targu (to w pobliżu miast, gdzie był targ). Do południa były to dzieci idące do szkoły lub z niej wracające – w większości w porządnych mundurkach, z paczką książek przytuloną do piersi. Po południu były to dzieci po szkole, bawiące się na ulicy. Zabawy miały różne: od nieomalże zupełnie niewpływających na ruch samochodów, takich jak siedzenie na poboczu i rozmawianie, do dość inwazyjnych, jak rzucanie pod przejeżdżające pojazdy plastikowych butelek w celu ich zgniecenia lub wręcz rzucanie kamieniami w przejeżdżające pojazdy – bez cienia agresji, po prostu dla zabicia wolnego czasu. Wyjątkowo ogromną fantazją popisał się młody chłopak, który dla zabawy (co wywnioskowałem z radości, jaką jego własny czyn mu sprawił) położył się na asfalcie tuż pod nadjeżdżającym autobusem Selam Bus z Addis do Bahir Daru. Kierowca tego autobusu wykazał się zresztą małpią wręcz zręcznością hamując tuż przed nim i omijając go. Był z grupy tych o stalowych nerwach, bo chociaż klaksonu użył, to komentując całą sytuację w ogóle nie podniósł głosu.
Duży ruch samochodów można zaobserwować w większych miastach, w szczególności w stolicy. W Addis Abebie, podobnie jak w reszcie kraju, na ulicach dominują pojazdy komunikacji zbiorowej. 95% minibusów i samochodów prywatnych to toyoty. Te lepsze importowane są z Dubaju, dlatego często można na nich zaobserwować ducha minionego blichtru – chromowane zderzaki, chromowane klamki i ich okolice, znakomite wyposażenie. W przypadku wielu leciwych toyot prawdopodobnie nie żyje już nikt, kto w jakikolwiek sposób był zaangażowany w ich proces projektowy. Podobnie wygląda sprawa z autobusami marki isuzu (większość) i fiat (reszta). Monomarkowość zresztą występuje również wśród taksówek. W stolicy nieomal wszystkie to łady (wspomniane na samym początku leciwe łady 1200 – pozostałe to oczywiście toyoty). W innych miastach funkcję taksówek pełnią tuk-tuki, czyli małe trójkołowce z kierownicą motocyklową (w Etiopii nazywane najczęściej badźadźami, od nazwy ich indyjskiego producenta).
Duży ruch samochodów można zaobserwować w większych miastach, w szczególności w stolicy. W Addis Abebie, podobnie jak w reszcie kraju, na ulicach dominują pojazdy komunikacji zbiorowej. 95% minibusów i samochodów prywatnych to toyoty. Te lepsze importowane są z Dubaju, dlatego często można na nich zaobserwować ducha minionego blichtru – chromowane zderzaki, chromowane klamki i ich okolice, znakomite wyposażenie. W przypadku wielu leciwych toyot prawdopodobnie nie żyje już nikt, kto w jakikolwiek sposób był zaangażowany w ich proces projektowy. Podobnie wygląda sprawa z autobusami marki isuzu (większość) i fiat (reszta). Monomarkowość zresztą występuje również wśród taksówek. W stolicy nieomal wszystkie to łady (wspomniane na samym początku leciwe łady 1200 – pozostałe to oczywiście toyoty). W innych miastach funkcję taksówek pełnią tuk-tuki, czyli małe trójkołowce z kierownicą motocyklową (w Etiopii nazywane najczęściej badźadźami, od nazwy ich indyjskiego producenta).
Na zdjęciu: Badźadź.
Harar, ze zwiedzanych przez nas miast, najbardziej odbiega od krajowej normy: komunikację publiczną zapewniają trójkołowce tempo minidor (większe od badźadźy i z kierownicą samochodową, ale bardzo do nich podobne pod względem wyglądu), natomiast wszystkimi taksówkami są wiekowe peugeoty 404. Dzięki tym peugeotom, wygodnym limuzynom o ponadczasowym kształcie sprzed kilku wieków, ulice Hararu miały w sobie coś ze znanej nam na razie ze zdjęć klasycznej elegancji Kuby.
Na zdjęciu: Tempo minidor.
Na zdjęciu: Peugeot 404.
No i na koniec – etiopska baza hotelowa.
Staliśmy się wygodni – nie wiem, czy to kwestia stanu cywilnego, czy wieku. Niemniej za każdym razem szukaliśmy pokoju z łazienką, a noclegi opisane w przewodniku jako „najtańsze” traktowaliśmy jako bazę awaryjną. Trzeba jednak przyznać, że nawet gdy byliśmy młodsi, z tego typu noclegów raczej byśmy nie korzystali. Naszym niekwestionowanym faworytem dołu listy był przybytek o nazwie Yahoo w Addis Abebie. Cena 100 birrów (czyli 16 złotych) za pokój za noc, mówiąc oględnie, nie była wygórowana, niemniej już pytanie pana w „recepcji”, czy pytamy o cenę za noc zapaliło nam czerwone (nomen omen) światełko w głowie. Korytarz tego przybytku miał ok. 60 cm szerokości, pokoje były od niego oddzielone różowymi ściankami grubości centymetrów dwóch, a drzwi otwierały się mniej więcej w zakresie ok. 30 stopni, ponieważ niemal od razu natykały się na ogromne łoże. Pokój nie miał okna.
Wiedzieliśmy, gdzie byliśmy, ale na swoje usprawiedliwienie mamy to, że zaglądaliśmy do Yahoo Pension, a nie Yahoo Bordello...
Tak więc najczęściej korzystaliśmy z noclegów w hotelach średniej i niższej kategorii. Zaskakująco – czy średniej, czy niższej kategorii, wszystkie one miały bardzo podobny standard i podobne wady i zalety. Wśród zalet w prawie każdym przypadku pokój był czysty, pościel zmieniona i pachnąca. Wśród wad – w prawie każdym hotelu był jakiś problem z instalacją elektryczną. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie dumnie dzierży Tsehay Pension w Bahir Darze, gdzie nie było bezpieczników i gdzie podczas wymiany energooszczędnej żarówki w toalecie doszło do pożaru skutkującego uszkodzeniem płytek ceramicznych na podłodze. Tuż za nim jest Hotel Africa w Aksum, gdzie wetknięta na pół milimetra wtyczka telewizora do gniazdka w naszym pokoju spowodowała wyłączenie prądu w połowie hotelu na prawie dobę. Po naprawie wtyczka została wetknięta przez pracownika hotelu w dokładnie taki sam sposób, jak poprzednio. I tak uważam, że mieliśmy ogromne szczęście, patrząc na plątaninę kabli wystających z otwartych puszek w łazienkach (kostki nie istnieją, wszystkie połączenia na „skrętkę”), niebezpiecznie blisko od tryskających na wszystkie strony pryszniców. „Prowizorka” to zresztą drugie imię chyba wszystkich osób pracujących w Etiopii w branży hotelarskiej. Nie udało nam się spotkać muszli klozetowej, do której nie można by mieć zastrzeżeń. Prawie zawsze dolnopłuk nie miał klapy przykrywającej zbiornik, a deska klozetowa nigdy nie była przymocowana na stałe – najczęściej latała zupełnie dowolnie, czasami, w tych lepszych lokalach, przymocowana była na drucie. Tu niedoścignionym mistrzem jest hotel Blue Lal w Lalibeli – nieopatrznie odkręciłem kurek, by napełnić dolnopłuk. Kurka nie udało się już zakręcić. Łazienka miała podłogę o ok. 17 cm wyżej, niż podłoga pokoju. Dolnopłuk oczywiście nie miał pokrywy. Zawór odcinający dopływ wody do dolnopłuka nie działał. Pozostawienie układu bez ingerencji groziło oczywiście zalaniem pokoju. Wezwaliśmy wobec tego panią właścicielkę z prośbą o rozwiązanie problemu. Znalazła takowe. Regularne, co ok. 10 minut, spuszczanie wody z dolnopłuka...
Zadanie, dodam, które miało należeć do nas...
Staliśmy się wygodni – nie wiem, czy to kwestia stanu cywilnego, czy wieku. Niemniej za każdym razem szukaliśmy pokoju z łazienką, a noclegi opisane w przewodniku jako „najtańsze” traktowaliśmy jako bazę awaryjną. Trzeba jednak przyznać, że nawet gdy byliśmy młodsi, z tego typu noclegów raczej byśmy nie korzystali. Naszym niekwestionowanym faworytem dołu listy był przybytek o nazwie Yahoo w Addis Abebie. Cena 100 birrów (czyli 16 złotych) za pokój za noc, mówiąc oględnie, nie była wygórowana, niemniej już pytanie pana w „recepcji”, czy pytamy o cenę za noc zapaliło nam czerwone (nomen omen) światełko w głowie. Korytarz tego przybytku miał ok. 60 cm szerokości, pokoje były od niego oddzielone różowymi ściankami grubości centymetrów dwóch, a drzwi otwierały się mniej więcej w zakresie ok. 30 stopni, ponieważ niemal od razu natykały się na ogromne łoże. Pokój nie miał okna.
Wiedzieliśmy, gdzie byliśmy, ale na swoje usprawiedliwienie mamy to, że zaglądaliśmy do Yahoo Pension, a nie Yahoo Bordello...
Tak więc najczęściej korzystaliśmy z noclegów w hotelach średniej i niższej kategorii. Zaskakująco – czy średniej, czy niższej kategorii, wszystkie one miały bardzo podobny standard i podobne wady i zalety. Wśród zalet w prawie każdym przypadku pokój był czysty, pościel zmieniona i pachnąca. Wśród wad – w prawie każdym hotelu był jakiś problem z instalacją elektryczną. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie dumnie dzierży Tsehay Pension w Bahir Darze, gdzie nie było bezpieczników i gdzie podczas wymiany energooszczędnej żarówki w toalecie doszło do pożaru skutkującego uszkodzeniem płytek ceramicznych na podłodze. Tuż za nim jest Hotel Africa w Aksum, gdzie wetknięta na pół milimetra wtyczka telewizora do gniazdka w naszym pokoju spowodowała wyłączenie prądu w połowie hotelu na prawie dobę. Po naprawie wtyczka została wetknięta przez pracownika hotelu w dokładnie taki sam sposób, jak poprzednio. I tak uważam, że mieliśmy ogromne szczęście, patrząc na plątaninę kabli wystających z otwartych puszek w łazienkach (kostki nie istnieją, wszystkie połączenia na „skrętkę”), niebezpiecznie blisko od tryskających na wszystkie strony pryszniców. „Prowizorka” to zresztą drugie imię chyba wszystkich osób pracujących w Etiopii w branży hotelarskiej. Nie udało nam się spotkać muszli klozetowej, do której nie można by mieć zastrzeżeń. Prawie zawsze dolnopłuk nie miał klapy przykrywającej zbiornik, a deska klozetowa nigdy nie była przymocowana na stałe – najczęściej latała zupełnie dowolnie, czasami, w tych lepszych lokalach, przymocowana była na drucie. Tu niedoścignionym mistrzem jest hotel Blue Lal w Lalibeli – nieopatrznie odkręciłem kurek, by napełnić dolnopłuk. Kurka nie udało się już zakręcić. Łazienka miała podłogę o ok. 17 cm wyżej, niż podłoga pokoju. Dolnopłuk oczywiście nie miał pokrywy. Zawór odcinający dopływ wody do dolnopłuka nie działał. Pozostawienie układu bez ingerencji groziło oczywiście zalaniem pokoju. Wezwaliśmy wobec tego panią właścicielkę z prośbą o rozwiązanie problemu. Znalazła takowe. Regularne, co ok. 10 minut, spuszczanie wody z dolnopłuka...
Zadanie, dodam, które miało należeć do nas...
Na zdjęciu: Bojowniczka o niebo wolne od świetlnych zanieczyszczeń w Hotelu Africa w Aksum.
I to by było na tyle. Relacje zakończone. Wycieczka dobiegła końca. Chociaż mamy wrażenie, że nie przedstawiłem przesadnie pozytywnego wizerunku kraju, to jednak w czasie naszej podróży nie było przygód w stylu uszkodzonych samochodów na absurdalnych wysokościach, nikt nas nie okradł ani nie napadł, nie było bardziej niebezpiecznych zdarzeń. Dzięki swojej inności, dzięki zupełnie innemu podejściu do zwykłych, codziennych czynności Etiopczycy sprawili, że wizyta w ich kraju była przyjemna, zostawiła pozytywne wrażenie w pamięci i dostarczyła wspaniałego fotograficznego materiału, a nasz pobyt u nich stał się jedną, długą, miesięczną przygodą. Którą mamy zamiar pewnego dnia rozpocząć na nowo – wszak tyle jeszcze zostało w tym kraju do zobaczenia. I niech nasza chęć powrotu do Etiopii wygłaszana tuż po powrocie z niej będzie ostatecznym podsumowaniem, czy do Etiopii warto się naszym zdaniem wybrać.
Bo chociaż na to narzekałem, to w tajemnicy wam powiem, że kościoły w Lalibeli były warte wydanych na nie 50 dolarów…
Bo chociaż na to narzekałem, to w tajemnicy wam powiem, że kościoły w Lalibeli były warte wydanych na nie 50 dolarów…
Na zdjęciu: Lalibela. Bet Giyorgis.
Koniec.
UZUPEŁNIENIE. ZESTAW ZDJĘĆ.
UZUPEŁNIENIE. ZESTAW ZDJĘĆ.
Ostatni tydzień naszej podróży po Etiopii spędziliśmy na wschodzie Etiopii, w pobliżu granicy z Somalią.
Teren ten zamieszkały jest między innymi przez Somalijczykow oraz lud Oromów (który zresztą również swoje pochodzenie ma na terenie dzisiejszej Somalii).
Oromowie w większości wyznają islam sunnicki, a kobiety z tego ludu słyną z barwnych strojów.
Najważniejszym miastem na tym terenie jest Harar. Miasto, w którym chyba każdy znajdzie coś dla siebie.
Z mojego punktu widzenia Harar to przede wszystkim starówka miejska. Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, otoczona murem przerwanym sześcioma bramami. Na zdjęciu najmłodsza z bram - brama Hararu (wybudowana w czasach cesarza Hajle Selassje).
Starsza brama Buda.
Starówka to plątanina wąziutkich uliczek, najczęściej brukowanych.
Uliczki ograniczone są niewielkimi domami, których na terenie starówki naliczono około 5500.
Na terenie starówki, czyli na ok. 60 hektarach, mieszkają 22 tysiące osób - łatwo więc policzyć, że na każdego mieszkańca przypada 27 m2 starego miasta. To ogromna gęstość zaludnienia.
Nic dziwnego więc, że podczas spacerów po starówce nie ma szans na prywatność - na szczęście mieszkańcy Hararu ze wszystkich Etiopczyków są najbardziej otwarci na turystów i nie mają nic przeciwko ich fotografowaniu, często również zagadują. Wydają się również w tym zagadywaniu być najbardziej bezinteresownymi.
A sama starówka jest bardzo malowniczym miejscem...
...po którym można snuć się godzinami.
Harar to nie tylko przyjemność dla oczu, ale i przyjemność dla ducha. Przynajmniej Muzułmanina.
Po założeniu przez Arabów pomiędzy VII a XI wiekiem szybko zyskało znaczenie jako centrum kultury islamskiej Rogu Afryki. Do dziś na niewielkim przecież terenie starego miasta przetrwało 110 meczetów (a raczej meczecików), w większości prywatnych.
Co jednak nie przeszkadza Hararowi być jednym z najbardziej kosmopolitycznych miast Etiopii. Tu mieści się również jeden z ciekawszych etiopskich browarów. Produkujących zresztą piwo dla Muzułmanów.
Tzw. Targ Chrześcijański. Jedno z najbardziej zaśmieconych miejsc w Etiopii. Nocą wygląda już przyjemniej.
Karmienie orłów (lub innych ptaków - na pewno drapieżników i na pewno sporych) na targu mięsnym, na starówce.
I słynne karmienie hien na placu pod murami miejskimi.
Tradycja karmienia hien sięga w tym mieście prawdopodobnie (oczywiście, jak to w Etiopii) lat 50-tych XX wieku.
Panów karmiących co wieczór hieny jest obecnie dwóch, po dwóch przeciwnych stronach starego miasta.
Skąd wziął się ten zwyczaj, nie wiadomo. Możliwe, że tradycja dokarmiania tych drapieżników wzięła się z dawnych czasów, gdy panował głód. Zwierzęta podchodziły wówczas pod domostwa i porywały zwierzęta hodowlane, atakując również ludzi. Ludność tubylcza postanowiła wobec tego dokarmiać hieny owsianką (jakkolwiek to nie brzmi), by je nasycić.
Obecnie "panowie od hien" codziennie, ok. godziny 1 (czyli 19 naszego czasu) wydając osobliwe dźwięki przywołują zwierzęta po imieniu i karmią je zepsutym mięsem (często podając "przysmaki" z ust do ust, a raczej z ust do paszczy).
Robiąc im zdjęcia byłem w pewnego rodzaju amoku i kucałem z aparatem pomiędzy nimi, z poczuciem bezpieczeństwa wywołanym świadomością, że to nie są już do końca dzikie zwierzęta. Niemniej dźwięk, z jakim chrupały w ich szczękach kości udowe wielbłądów (a hieny potrafią skruszyć kość słonia oraz ogołocić szkielet ofiary z mięsa w przeciągu godziny) budził lęk i respekt przed tym drugim największym drapieżnikiem Afryki.
Tu taka rada dla tych, którzy mieliby ochotę iść w nasze ślady: gdybyście wybierali się do pana w pobliżu bramy Sanga, to weźcie ze sobą pelerynę przeciwdeszczową - nawet gdyby nie zanosiło się na deszcz. Plac, na którym odbywa się karmienie, położony jest pod rozłożystym drzewem. Słyszeliśmy piski dochodzące z tego drzewa (i szum małych skrzydełek), ale dopiero po "spektaklu" zauważyliśmy, że liczne nietoperze, dla których drzewo było domem, nie tylko piszczały, ale również... A zresztą - nie używajmy zbyt grubych słów. Dość powiedzieć, że doczyszczenie odzieży trochę czasu nam zajęło.
Tu taka rada dla tych, którzy mieliby ochotę iść w nasze ślady: gdybyście wybierali się do pana w pobliżu bramy Sanga, to weźcie ze sobą pelerynę przeciwdeszczową - nawet gdyby nie zanosiło się na deszcz. Plac, na którym odbywa się karmienie, położony jest pod rozłożystym drzewem. Słyszeliśmy piski dochodzące z tego drzewa (i szum małych skrzydełek), ale dopiero po "spektaklu" zauważyliśmy, że liczne nietoperze, dla których drzewo było domem, nie tylko piszczały, ale również... A zresztą - nie używajmy zbyt grubych słów. Dość powiedzieć, że doczyszczenie odzieży trochę czasu nam zajęło.
Z Hararu wybraliśmy się na wycieczkę na wschód, w stronę granicy z Somalią. Nasz pierwszy postój miał miejsce w miasteczku Babile.
A ponieważ był to poniedziałek, trafiliśmy na jeden z najważniejszych targów wielbłądów w okolicy.
Gdyby ktoś był zainteresowany: wielbłąd kosztuje ok. dziesięciu tysięcy birrów i jest odrobinę droższy niż badźadź.
W Babile dołączył do nas młody chłopak, Chili, który bardzo nam pomagał. Przede wszystkim swoją obecnością: targ nie jest miejscem turystycznym, a przedstawiciele plemion przybywający tu na handel nie lubią, gdy po placu krążą się obcy. W dodatku o dziwnym kolorze skóry.
Z Babile podjechaliśmy jeszcze kawałek na wschód, do tzw. "Doliny Cudów".
Miejsca słynącego z formacji skalnych przeczących prawom grawitacji (skała Dakata, widoczna na poprzednim zdjęciu), licznych termitier...
...oraz zwierząt. Nam udało się wypatrzyć pawiany.
Tu również pomógł nam Chili, bo w to miejsce docierają nieliczni turyści, a jest to teren, gdzie jeszcze kilka lat temu działali terroryści z Somalii. Teraz jest spokojniej, ale obecność ludzi z bronią jest widoczna, a niektóre miejsca są niedostępne.
Żołna.
I dwie żołny, poznane już w relacji nr 2.
Roślina, której nazwy nie znam. Jej kwiatostan bardzo kojarzył mi się z fraktalami.
Widok z Babile na otaczające góry.
I ostatnia wycieczka z Hararu przed powrotem do Addis Abeby i Polski: wyjazd do pobliskiego Dire Daua. Na zdjęciu sygnalizator świetlny z instrukcją obsługi.
Miasto Dire Daua jest chyba najbardziej kontrowersyjnym miastem Etiopii. Po wybudowaniu nieczynnej już kolei z Addis Abeby do Dżibuti przejęło znaczenie głównej "metropolii" wschodu kraju od Hararu.
Miasto zupełnie nieturystyczne, z zaśmieconym korytem rzeki Dachata (w porze suchej).
Z drugiej jednak strony autentyczne, nieskażone świadomością łatwego zarobku na turystyce, a przy tym pełne malowniczych domków...
...lub widoków - takich jak ten. Do teraz nie doszliśmy do porozumienia, czy warto było poświęcić pół dnia na wizytę w tym mieście...
Na zakończenie relacji, poza obowiązkową dawką małych Etiopczyków (tym razem trochę dojrzalszych i poważniejszych) - zdjęcie etiopskich pieniędzy, birrów (o których była mowa w kilku miejscach relacji)...
...oraz hasło na budynku przy głównym placu stolicy, Meskel. "Nasza odrodzeniowa podróż nigdy nie zostanie zakłócona przez fantazję ekstremistów!". Hasło przypominające, że pomimo iż jest to kraj bardzo bezpieczny i przyjemny do podróżowania, to los umieścił go pomiędzy sąsiadami, którzy mają ochotę to bezpieczeństwo odrobinę zmącić. Jak na razie - bezskutecznie. I takiej bezpiecznej podróży w stronę dobrobytu pozostaje Etiopczykom życzyć.:)