Sri Lanka, część 9
Ostatni dzień w Tangalli.
Niemal archetyp tropikalnej plaży.
Przez interior docieramy do zachodniego wybrzeża.
Gdzie odwiedzamy jeden z licznych tutaj ośrodków zajmujących się morskimi żółwiami.
W Induruwa Sea Turtle Conservation Center zajmują się ochroną populacji żółwi morskich.
Głównie zagrożenie płynie ze strony, a jakże, człowieka. Przebywają tu żółwie okaleczone, ale też i potencjalnie zagrożone...
...jak na przykład żółwie-albinosy.
Ośrodek również wyszukuje lub skupuje żółwie jaja. O ile wyszukiwanie ma sens, ponieważ dzięki temu jaj nie odnajdują ci, którzy chcą je zjeść lub sprzedać, to skupywanie wydaje mi się ryzykownym pomysłem, ponieważ popyt napędza podaż. Niemniej wszyscy oni wydawali się być bardzo sensowni i mocno oddani sprawie, więc podejrzewam, że ich działanie jest mocno przemyślane. Gdyby temat was zainteresował, to tu jest ich strona www.
Zdjęcie-przerywnik. :-)
Pytanie: co je ta wiewiórka?
Odpowiedź A (sucharowa): Ta wiewiórka je wiewiórka.
Odpowiedź B (właściwa): Ta wiewiórka je jabłko z polskiej Biedry, które ma dwa tygodnie i przebyło parę solidnych tysięcy kilometrów. I w ogóle się nie zepsuło.
Pytanie: co je ta wiewiórka?
Odpowiedź A (sucharowa): Ta wiewiórka je wiewiórka.
Odpowiedź B (właściwa): Ta wiewiórka je jabłko z polskiej Biedry, które ma dwa tygodnie i przebyło parę solidnych tysięcy kilometrów. I w ogóle się nie zepsuło.
Samochód szczęśliwie oddany. Wynik 1.700 km po dziesięciu dniach zrobił spore wrażenie na pracownikach wypożyczalni. Tak spore, że przymknęli oko na nowe zarysowania na lewym lusterku (skutek spotkania z nieprzychylną nam bramą w hotelu w Polonnaruwie).
Standardem w wypożyczalniach w Sri Lance był limit 100 km na dzień podróży. Podejrzewaliśmy, że te 100 km to jakiś żart, dlatego od razu wykupiliśmy opcję "unlimited". Niemniej gdyby podróżować po kraju w odrobinę mniejszym tempie, to możnaby się w tym limicie zmieścić. Z punktu widzenia Polski 100 km na dzień to mało, ale na Sri Lance to całkiem ok.
Tu już jesteśmy bez samochodu, w drodze na dworzec kolejowy w podkolombijskiej Mount Lavinii. Tory oddzielają miejscowość od uczęszczanej plaży, a ponieważ przejść takich, jak za nami, jest tu niewiele, więc główny ruch pieszy odbywa się po torach. Po których pociągi jeżdżą wcale nierzadko, i to z prędkością ok. 60-70 km/h. Stąd być może nietęga mina u bardziej strachliwej części naszej grupy (a może mądrzejszej? Sam już nie wiem...).
Standardem w wypożyczalniach w Sri Lance był limit 100 km na dzień podróży. Podejrzewaliśmy, że te 100 km to jakiś żart, dlatego od razu wykupiliśmy opcję "unlimited". Niemniej gdyby podróżować po kraju w odrobinę mniejszym tempie, to możnaby się w tym limicie zmieścić. Z punktu widzenia Polski 100 km na dzień to mało, ale na Sri Lance to całkiem ok.
Tu już jesteśmy bez samochodu, w drodze na dworzec kolejowy w podkolombijskiej Mount Lavinii. Tory oddzielają miejscowość od uczęszczanej plaży, a ponieważ przejść takich, jak za nami, jest tu niewiele, więc główny ruch pieszy odbywa się po torach. Po których pociągi jeżdżą wcale nierzadko, i to z prędkością ok. 60-70 km/h. Stąd być może nietęga mina u bardziej strachliwej części naszej grupy (a może mądrzejszej? Sam już nie wiem...).
Stolicę ledwo liznęliśmy. Na zdjęciu: w lewym górnym rogu współczesna cywilizacja, centralnie dawna latarnia fortu Kolombo (poł. XIX wieku), pełniąca obecnie funkcję wieży zegarowej.
Kolombo to duże, rozwijające się miasto z różnymi, znanymi budynkami. Tuż obok tych wież (i całego dawnego fortu Kolombo) w czasie naszej wizyty pracowały ciężkie maszyny usypujące Colombo International Financial City. Zupełnie nową dzielnicę, która ma być ukończona do 2041 roku. Jeśli czytaliście przed chwilą mój wpis o Hambantocie i tamtejszych inwestycjach, to już wiecie, kto stoi za tą budową i jaki kraj pomaga zrealizować te prace...
Mając w pamięci inne azjatyckie metropolie trzeba przyznać, że miejscowo Kolombo jest nawet niebrzydkie.
Tu: działająca latarnia morska z połowy XX wieku.
Właściwie zwiedziliśmy tylko stary fort w ramach stolicy, ale zobaczyliśmy tu jedną z dziwniejszych rzeczy, jakie udało nam się zobaczyć w jakimkolwiek mieście.
Słupy oświetleniowe oraz sygnalizatory świetlne wzdłuż ruchliwej ulicy biegnącej wzdłuż wybrzeża, Gale Face Green, zamieszkałe są przez pelikany.
Występują tu w dziesiątkach (jeśli nie setkach) sztuk i wydaje się, że ruch samochodowy poniżej im nie przeszkadza.
A to przykład, co może oznaczać ruch samochodowy w Kolombo. Tu: ulica przy głównym dworcu kolejowym.
Przechowalnia bagażu na dworcu kolejowym. Rozmiar tych schowków idealnie dopasowany do XIX-wiecznych kufrów podróżnych. Klimat obłędny.
Jedziemy na południe, do Galle. Na dworcu nowoczesne, elektroniczne tablice. Z napisami w języku syngaleskim... Ale - hej! - na pewno za chwilę język się zmieni!
Owszem.
Na tamilski.
Na tamilski.
Podróż pociągiem na trasie Kolombo-Galle. Bilety na pociąg w Sri Lance są tanie, a ponieważ turyści podróżujący pociągami chcą poczuć klimat podróży, wszyscy kupują bilet na trzecią klasę. Efekt: klasa trzecia zajęta tak, jak widać na tym filmie.
Stare Galle to głównie fort.
Atrakcyjny nie tylko dla turystów.
Miasto (fort) zupełnie inne niż wszystko, co dotychczas widzieliśmy w tym kraju. Urokliwie pokryta patyną architektura kolonialna.
Na mieście swoje piętno przez wieki odciskali: Portugalczycy, Holendrzy oraz Brytyjczycy.
Na zdjęciu: holenderski kościół reformowany z 1755 roku.
Na zdjęciu: holenderski kościół reformowany z 1755 roku.
Kościelna dzwonnica.
Tu, niemal naprzeciwko, kościół anglikański pw. Wszystkich Świętych z 2 poł. XIX wieku.
Prawdopodobnie najstarsza biblioteka w kraju.
Skąd kogut, może zapytacie?
Spieszę z wyjaśnieniami: legenda głosi, że Portugalczycy, będąc w drodze do Malediwów w 1505 roku, zatrzymali się w tutejszej zatoce na odpoczynek i słysząc koguta (czyli galo po portugalsku) takie imię nadali temu miejscu. Również Holendrzy wykorzystywali koguta jako symbol miasta. Najprawdopodobniej jednak nazwa pochodzi od syngaleskiego słowa "gaala" oznaczającego miejsce gromadzenia bydła.
Skąd kogut, może zapytacie?
Spieszę z wyjaśnieniami: legenda głosi, że Portugalczycy, będąc w drodze do Malediwów w 1505 roku, zatrzymali się w tutejszej zatoce na odpoczynek i słysząc koguta (czyli galo po portugalsku) takie imię nadali temu miejscu. Również Holendrzy wykorzystywali koguta jako symbol miasta. Najprawdopodobniej jednak nazwa pochodzi od syngaleskiego słowa "gaala" oznaczającego miejsce gromadzenia bydła.
Stare biuro Agencji LLoyda z zachowaną XIX-wieczną tablicą przyjazdów (przypływów?...) statków. to ta agencja ubezpieczała Titanica.
To zdjęcie, i dwa kolejne, to fragmenty fortowych murów.
Chociaż tsunami z roku 2004 mocno uderzyło w tę część wybrzeża Cejlonu, to nie spowodowało większych zniszczeń w najstarszej części miasta - dzięki tym właśnie murom.
Z drugiej strony XVIII-wieczny, nadal sprawny holenderski system kanalizacji burzowej ułatwił szybkie odprowadzenie wody, która już się dostała na teren fortu.
Uliczki starego fortu. Pełne antykwariatów, restauracji i kawiarenek. Pod turystów, ale ze smakiem. Świetne miejsce, by spędzić trochę czasu.
Wracamy pociągiem do Kolombo. Tablica na dworcu przypomina, by być "grzecznym wobec kobiet".
I to już ostatnie ujęcie ze Sri Lanki. Nas jednak czeka jeszcze najtrudniejsza przygoda tej podróży - przesiadka w Omanie.
c.d.n.
I to już ostatnie ujęcie ze Sri Lanki. Nas jednak czeka jeszcze najtrudniejsza przygoda tej podróży - przesiadka w Omanie.
c.d.n.